Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.463.577 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 332 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Rozwój Polski zależy nie tyle od kadry wykwalifikowanych hydraulików, mimo że są oni postrachem Francji czy Niemiec, ile od umiejętności spojrzenia trochę dalej poza najbliższy, to znaczy wyborczy horyzont. Cóż to bowiem znaczy, na przykład, uznanie oświaty i edukacji za najważniejszy priorytet rozwoju? Znaczy to przeznaczenie znaczącej, a może nawet kolosalnej części wydatków państwa na modernizację..
« Społeczeństwo  
Motywacyjna rola demokracji
Autor tekstu:

Dwa tygodnie temu ukazał się na tym blogu świetny esej p. Anny Salman pt. „ E-wolucja zamiast (r)ewolucji". Zapowiedziałem wtedy w mym wpisie do niego, że postaram się urodzić jakiś „kontr-referat" i podzielę się nim z Wami. To, co poniżej, jest więc wielce fragmentaryczną próbą ustosunkowania się do niektórych przynajmniej tez tej futurologicznej wizji Autorki. Jej proponowanych rozwiązań funkcjonowania demokracji w dobie komputerów i internetu. Ale że sam temat „demokracja" jest ogromny jak ocean i różnie przez różnych rozumiany, ograniczę się do zaledwie kilku jego aspektów.

Zacznijmy więc od pytania: czym jest ta demokracja i co w niej tak atrakcyjnego, że bez wstępnego zastanowienia chcemy wszyscy, i ci z prawej, ze środka i z lewej strony spektrum, jej implementacji? Nie będę wracał do Aten, nie mam zamiaru analizować „demokracji ludowej" Peerelu i sąsiednich „demoludów", ani „sterowanej demokracji" Putina. Również i Narodowa Demokracja nie będzie przedmiotem rozważań. Wszyscy jednak dobrze wiemy i zgadzamy się, że demokracja jest cacy… ludowa, sterowana, narodowa. Niektórzy za nią walczą, czasami za nią nawet giną. A ta przedstawicielska? I tu rodzą się wątpliwości. Pisze Autorka: "...daliśmy sobie wmówić, że jedynym narzędziem demokracji jest kartka wrzucona raz na cztery lata do pudełka owiniętego w barwy narodowe…".

No, takie stwierdzenie chyba zbyt upraszcza, trywializuje zagadnienie. Ale wróćmy od początku… jak głosi powiedzonko wszystkim zapewne znane: "demokracja jest systemem niedoskonałym i ułomnym, ale lepszego jeszcze nie wymyślono". Jestem zdania, że powiedzonko mówi prawdę. Ułomna, niedoskonała, ale… jednak najlepsza. Przynajmniej u nas, w zastosowaniu do społeczeństw zachodniej cywilizacji. Bo, gdy pomyślimy o społeczeństwach kultur azjatyckich, a konkretnie konfucjańskich, tam może być inaczej. Inaczej też, niż p. Anna Salman, widzę zalety tego systemu.

Ona — znajduje je w stopniu prawidłowości podejmowanych decyzji. I dlatego rozważa — za Tofflerem, Szymborskim i Surowieckim - jakby tu poszerzyć grupę decyzyjną, bo „zawodowi" parlamentarzyści to przecież lenie, szachraje, nieroby i cwaniaki, na nich polegać nie można. Więc dodaje „parlamentarzystów społecznych", czyli e-posłów, korzystając z powszechnej dostępności do Internetu. Jeśli prawdą jest — a tego przecież tak nikt naprawdę nie wie, że większa ilość decydentów gwarantuje wyższą jakość decyzji no, to może i warto byłoby dodać te kilka tysięcy e-posłów, by zrównoważyli głupotę i nieuczciwość zawodowców. Ja jednak, intuicyjnie, nie wierzę w tę regułę, nawet jeśli parę naukowych autorytetów stoi za tym stwierdzeniem. A nawet, w przeciwieństwie do tych autorytetów jestem zdania, że mądry tyran — jednostka, a nie tłum — jest najpewniejszym źródłem słusznych i jakościowo wysokich decyzji. Przykładem mógłby tu służyć np. Singapur. On mądrze decyduje, a oni pilnie wykonują. Ale Polska, czy inne kraje zachodniej cywilizacji, to nie Singapur. Nawet gdyby znalazł się jakiś mądry monarcha, to społeczeństwo by go zgodnie olało, bo nie miałoby motywacji i ochoty, by dać sobą kierować.

Ja — natomiast jestem zdania, że siła demokracji polega na jej aspekcie motywacyjnym, a nie decyzyjnym, bo w mądrość tłumów jakoś trudno mi uwierzyć. I dlatego nie będę zastanawiał się wraz z Autorką nad szczegółami technicznymi jej e-projektu. Ilu e-posłów — trzy czy może sześć tysięcy, jak długa e-kadencja, jak blokować czy odblokowywać PESELe itp. bo uważam, że nie tędy droga. Dodanie tych paru tysięcy anonimowych posłów nie uwiarygodni w oczach społeczeństwa ani o jotę polskiej demokracji. Nie spowoduje społecznego poczucia, że to „my — ty i ja — tu rządzimy", że to NASZ kraj. Nie spowoduje, że większość społeczeństwa powróci z wewnętrznej emigracji, że nie będziemy czekać tylko na okazję, by prysnąć do Anglii czy Irlandii na saksy. Uważam, że droga poprawy wiedzie poprzez przekonanie każdego z nas, że to my jesteśmy gospodarzami tego skrawka Europy. A jak to osiągnąć???

Warto byłoby może prześledzić, jak dają sobie z tym radę inni. Jak na przykład wygląda obowiązkowy kalendarz amerykańskiego czy kanadyjskiego parlamentarzysty. Ile czasu i z jaką częstotliwością taki „wybraniec" musi spędzić fizycznie ze swoimi wyborcami w macierzystym obwodzie wyborczym.

Np. — wyobraźmy sobie taki scenariusz — mieszkańcy pustynnego miasteczka Winnemucca w Nevadzie (może być każde inne, ale wybrałem Winnemucca, bo mnie kiedyś zauroczyło) wybierają sobie Annę S. - reprezentującą partię republikańską, a więc i pewien podstawowy dla tej partii zespół przekonań i wartości. I p. Anna jedzie do odległego o kilka tysięcy kilometrów Waszyngtonu, by tam reprezentować.… Partię? Nie, moi drodzy, swych wyborców, z których większość ma przecież poglądy „republikańskie", ale niekoniecznie zgodne z aktualnymi decyzjami polityczno-ustawodawczymi kierownictwa partii. I, podczas swych cotygodniowych wizyt w swym obwodzie w miasteczku Winnemucca, musi pani Anna spędzić sporo godzin ze swymi wyborcami i przekonywać ich, że projekt republikański ma sens, że jest na ich korzyść i dlatego będzie chciała głosować „za". Ale jeśli nie przekona, jeśli wyczuje, że opinia miejscowych jest raczej nieprzychylna, to wróci za dwa dni do Waszyngtonu i zagłosuje „przeciw". Przeciw projektowi swej partii — i to normalne, nikt jej za to ani nie obsobaczy, ani z partii nie wyleje. A, po upływie kadencji, gdy mieszkańcy Winnemucca znów „wrzucać będą kartki do pudełka owiniętego w barwy narodowe" (albo naciskać guziczki magicznej skrzynki w takie same barwy przystrojonej), to na większości tych kartek przy nazwisku pani Anny widnieć będzie krzyżyk, czyli znak wyboru właśnie jej. A także, podczas tych cotygodniowych odwiedzin swego obwodu spotka się parlamentarzystka z indywidualnymi prośbami o pomoc prawną, konsularną czy inną — i tej pomocy, jeśli uzna jej zasadność, nie odmówi.

To tylko jeden z przykładów wciągania „zwykłego człowieka", wyborcy w system funkcjonowania demokracji. A jest ich znacznie więcej — bo demokracja, to wielki spektakl dla tłumów, którego ostatecznym celem jest przekonanie współobywateli, że to oni rządzą, że są u siebie, w swym kraju. I — jak każdy mieszkaniec naszej planety może na własne oczy stwierdzić, że to działa i daje wspaniałe rezultaty.

Czy więc wszystkie e-pomysły to tylko czcza futurologia? Nie, tak nie uważam i nie uważałem. I gdy kilka lat temu nastąpiła zmiana ekipy administrującej krajem, którego od lat prawie trzydziestu jestem obywatelem, a nowy szef rządu w Ottawie prosił nas, wszystkich obywateli kanadyjskich o wzięcie udziału w dyskusji nad usprawnieniem systemu rządzenia, ja wziąłem. Choć zdawałem sobie sprawę, że sama idea takiej dyskusji — to świetny pomysł z dziedziny PR. I właśnie, trochę tak jak pani Anna, ale jednak nieco inaczej, proponowałem wykorzystanie komunikacji elektronicznej, ale dla celów częstego przeprowadzania referendów. Proponowałem również, by uczestnictwo w takim referendum było ograniczone do obywateli, którzy się zakwalifikują (już widzę święte oburzenie w oczach czytających te słowa). Kwalifikacja byłaby dwustopniowa, i nie brała pod uwagę pochodzenia etnicznego, płci, stopnia zamożności, wyznawanej religii, orientacji seksualnej , poziomu wykształcenia, itp. Pierwszy stopień to, podobnie jak przy uzyskiwaniu obywatelstwa Kanady, test z podstawowych wiadomości o kraju, jego historii, jego systemie politycznym. Ten stopień kwalifikował by osobnika do wejścia w komputerowy system referendalny, nadawał by mu jego PIN. Stopień drugi, to tematyczny test z podstawowych wiadomości dotyczących tematu konkretnego referendum — a jego skuteczność byłaby jednorazowa, ograniczona tylko do tego jednego tematu. Oba testy proste, pytania o wiadomości podstawowe — nie wymagające od egzaminowanych wykształcenia akademickiego, głębokiego intelektu, ani błyskotliwego refleksu. Każdy chętny i zainteresowany w uczestniczeniu w życiu publicznym państwa mógłby spróbować — drzwi dla każdego dorosłego obywatela byłyby otwarte. Można byłoby liczyć się z tym, że po jakimś czasie przynajmniej co drugi, trzeci obywatel chciałby wejść w system. A to już dobre kilka, a może nawet kilkanaście milionów — więc efekt „motywacyjny" kolosalny.

Wspominam o tej prośbie premiera rządu federalnego z dwóch powodów. Po pierwsze, bo sam pomysł zadania obywatelom takich pytań wydaje mi się niezłym chwytem PR. I mam nadzieję, że nie jest to jedynie mamienie opinii publicznej, że niektóre przynajmniej propozycje zmian czy usprawnień kiedyś „się przebiją". Po drugie, że to co zaproponowałem w odpowiedzi na apel premiera ma charakter dosyć uniwersalny, a więc możliwe byłoby do zastosowania również i w Polsce.

W swym króciutkim komentarzu do eseju p. Anny zwróciłem uwagę na, według mnie, niewłaściwe wprowadzanie i stosowanie pojęcia "NARÓD" w tematykę dotyczącą funkcjonowania demokracji. Teraz ten temat postaram się nieco rozwinąć, bo i on znalazł się we wspomnianym felietonie.

Jako prawdę niepodważalną podaje Autorka: 

...W systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy, czyli do uprawiania polityki, jest naród, stąd wszelkie działania członków danego społeczeństwa podejmowane w przestrzeni publicznej są niczym innym, niż działaniami politycznymi....

Naród??? A co ze społecznością miasteczka Winnemucca? Zintegrowaną, wybierającą ponownie do Kongresu panią Annę? Wszak te siedem tysięcy mieszkańców — dumnych z tego i ogłaszających wszem i wobec na tablicy witającej na rogatkach miasteczka że: „5 miliardów ludzi nigdy tu nie było" — i pewnie drugie tyle rozsiane na przestrzeni wielu mil pustyni wokół, to i biali osadnicy i Meksykanie, Indianie i Afro-Amerykanie. Łączy ich jednak nie narodowość, a ta ich mała ojczyzna w bezkresie pustyni - Winnemucca.

Do terminów „naród", „narodowość" przyzwyczailiśmy się. Wpisały się w krajobraz naszej wyobraźni i nie zauważamy już nawet, jak trujące miazmaty niosą ze sobą. Bo to i w hymnie „złączym się z narodem", i w konstytucji o tym kto, jak i kogo ma reprezentować . Inni też nie lepsi, a nawet czasami gorsi. Bo w paszportach np. kanadyjskich występuje nadruk"nationality", podczas gdy dzięki komuś uważnemu i myślącemu, w polskich dokumentach podróży informuje się o „obywatelstwie". Powstała zaraz po II wojnie ONZ też w swej nazwie ma „naród", a nie „państwo", choć jedną z jej podstawowych przyjętych zasad jest suwerenność właśnie państw, a nie narodów. Ten semantyczny galimatias, ta dobrze brzmiąca zasada kosztowała życie wielu milionów ofiar, bo pozwalała na bezkarne wyrzynanie się narodów w ramach suwerennych państwowości. Bez prawa interwencji z zewnątrz.

Czas więc chyba, by się zastanowić: przecież samo połączenie pozytywnie brzmiących terminów jak demokracja czy socjalizm z narodem dało w wyniku NSDAP, dało też Narodową Demokrację. Wszak to z pojęcia i poczucia odrębności narodowej powstawały monstra w rodzaju „narodu panów", ruchy narodowe typu „wszechpolacy". Polski mesjanizm, polskie przekonanie o byciu „Chrystusem narodów" też podobne ma korzenie. To z terminu naród.. .nacja bierze swój rodowód nacjonalizm. Od dziecka uczono nas, że nacjonalizm jest „be", a patriotyzm „cacy". A jakie są korzenie patriotyzmu? Tak, to przecież nie identyfikacja z etniczną grupą, a ze społecznością żyjącą na tym samym obszarze, mającym tę samą ojczyznę — patrię. Przykłady można by mnożyć.

Dlatego też w sposób jednoznaczny i zdecydowany przeciwstawiam się stwierdzeniu, że "...w systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy... jest naród".

Nie, nie naród, a społeczność, społeczeństwo. I dopiero wtedy możemy rozmawiać o demokracji i zastanawiać się nad ulepszaniem mechanizmów jej funkcjonowania.

 Dodaj komentarz do strony..   Zobacz komentarze (7)..   


« Społeczeństwo   (Publikacja: 28-04-2013 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Stanisław Smuga-Otto
Publicysta. Od 30 lat mieszka w Kanadzie.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 5  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Walec Balcerowicza
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 8929 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365